Wpis powstał w ramach współpracy z magazynem Marchand – wydanie 1(6) 2021
Pewne rzeczy w życiu z czasem stają się automatyczne i oczywiste, swą nieistotnością niezasługujące na zapisanie w pamięci. I tak jak nie pamiętam, czy zamknęłam dzisiaj drzwi pośpiesznie biegnąc na autobus, tak nie mam pojęcia kiedy znalazłam się na dziedzińcu Pałacu Branickich. Nie było to jednak aż tak zaskakujące, jak mogłoby się wydawać. Nogi zawsze same kierują się w jego stronę podczas wszelakiego rodzaju przechadzek, kiedy szukają odrobiny piękna w drodze na skróty, bo większość białostockich ścieżek przecina się właśnie w tym miejscu. Wszystko dzieję się tutaj albo w okolicy, odbywają się targi, koncerty, festiwale, tu chodzi się na spacery z dziećmi, latem je się lody, a w zabytkowych salach szkoli się przyszłych medyków. Dla nas, mieszkańców, to miejsce stanowi część codzienności. Nie jest niczym wyjątkowym.
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz tu przyszłam. To nie jest jeden z tych zabytków, na których zobaczenie czekałam z niecierpliwością, a na wspomnienie wyjątkowego spotkania czuję ciarki przechodzące po plecach, nie. Pałac Branickich to mój życzliwy znajomy. Stary przyjaciel z dzieciństwa, który z wielką cierpliwością przyglądał się moim beztroskim zabawom w swoich roślinnych labiryntach i znosił radosne krzyki. Słuchał skrawków rozmów o marzeniach, widział pocałunki, gorzkie łzy, wstępował w szkolnym filmie. Z pewnością też pamięta zapach pizzy, którą jedliśmy w jego ogrodach i doświadczył naszych nocnych śpiewów dochodzących z imprezy w pobliskich Herkulesach. Tak jak wieża Eiffel dla Paryżan jest tylko wieżą, tak Pałac Branickich dla mnie jest tylko pałacem, częścią codzienności, punktem odniesienia. Czymś zupełnie normalnym.
Dlatego zdziwiłam się, kiedy tym razem przechodząc przez bramę Gryfową, poczułam się dziwnie inaczej. Z zamyślenia otrząsnęły mnie nagle promienie ciepłego słońca przedwiośnia, rozświetlające kremowe mury wdzięcznej budowli. Na chwilę straciłam wzrok. Miałam wrażenie, że budzę się do snu i słysząc pomruki z przeszłości w tej ulotnej chwili ciszy, przechodzę z jednej rzeczywistości w inną. Pałac – on szeptał do mnie. Chciał, żebym go posłuchała, tak jak on zawsze słuchał mnie. Mówił cicho, co chwila z niemałym wysiłkiem łapiąc oddech, jak starszy człowiek próbujący ująć w słowa zawiłą historię własnego życia. Musisz coś zrozumieć, słyszałam. Zatrzymaj się. Zachwyć. Posłuchaj.
Przestrzeń, której doświadczamy na co dzień, nie funkcjonuje w jednej przestrzeni czasowej. Choć nigdy nic nie zdarza się dwa razy, przeszłość przeplata się z teraźniejszością, a sztuka, czy to w formie obrazu, rzeźby, czy budowli, jest nośnikiem historii, które umykają nam w coraz to szybciej pędzącej codzienności. Dopuściłam do siebie myśl, że słyszę szepty Pałacu. W tamtym momencie świat stanął w miejscu, a ja trwałam gdzieś pomiędzy tym, co było, a tym, co być może nadejdzie, na rezydencje Branickich patrząc jednak z perspektywy świata chwili obecnej. Przed oczami błyskały mi migawki zdarzeń, a fakty łączyły się w całość, kiedy w końcu udało mi się spojrzeć na wszystko na świeżo, od nowa.
Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę odgłos kopyt, odbijający się od ścian wypełnionego dziś samochodami dziedzińca. Choć wewnątrz rozbrzmiewa teraz gwar studentów medycyny, do moich uszu dochodzą słodkie dźwięki fortepianu, jednego z siedmiu należących do Bacha, który Klemens Branicki w prezencie podarował młodej Izabeli. Nie mogę przestać się zastanawiać czy ona też, będąc w moim wieku, patrzyła na ogrodowe rzeźby uroczych kupidynów i greckich bogów z tym samym radosnym zdumieniem. Czy jest szansa, że spojrzałyśmy kiedyś w to samo miejsce? Na pyszczek psa Ateny, winogrono w ustach kupidyna?
Na pewno ktoś jeszcze kiedyś musiał się uśmiechnąć pod nosem na widok powoli rozwijających się w ogrodach kwiatów, czy w zadumie podnieść wzrok w górę, na piękną fasadę. Stamtąd patrzy na mnie Herkules, jako Atlas podtrzymujący Ziemię, kopia oryginału, który choć stoi obecnie na dziedzińcu, jeszcze w przedwojennych czasach królował nad budynkiem. Trochę boję się, że kula, którą trzyma, spadnie kiedyś z hukiem na ziemię. Ale przechodzi mnie większy dreszcz, kiedy słyszę cichy płacz ścian dawnego „Wersalu Północy”, który z bombardowań II Wojny Światowej wyszedł niemal kompletnie zniszczony.
A ludzie? Chodzą sobie. Z dziećmi, za rękę, z gorącą kawą w dłoni. Stawiają kroki powolnie lub w pośpiechu w miejscach przepełnionych już opowieściami, swoją obecnością dodając swoje własne, nowe. Obserwuję ich siedząc na kamiennej ławce. Czy tym wszystkim przypadkowym spacerowiczom zdarza się czasem myśleć o takich rzeczach? O całej masie historii, które działy się tutaj, nawet jeszcze nie tak dawno temu?
Weszły mi w nawyk rozmowy z naszym poczciwym Pałacem. Uświadomił mi, jak często nie doceniałam jego wartości, biorąc go za oczywisty pewnik dnia powszedniego. Teraz każde spotkanie zamienia się w długą konwersację, która choć trwa niewiele dłużej niż mój regularny spacer, zdaje się ciągnąć bez końca. Zawsze kiedy na niego patrzę, nachodzi mnie jedna myśl, za każdym razem ta sama. Ciągle czuję wielką ekscytacje i zachwyt, które mieszają się z niedowierzaniem, a w głowie echem odbija się ciche “niemożliwe”.
To, co teraz widzę, zostało stworzone tak dawno temu, w czasach kiedy ludzie nie mieli nowoczesnych technologii i zdecydowanie mniej wiedzieli o świecie. Potrafili jednak stworzyć coś, co stało się dziełem kanonicznym, zabytkiem, historyczną perłą regionu. Coś, co w XXI wieku, po tylu latach doświadczeń, wojennych zniszczeniach i renowacjach, wzbudza podziw mniej lub bardziej przypadkowych przechodniów. I oczami mojej wyobraźni widzę, jak Jan Redler przejeżdża ręką po kamiennych ciałach Apolla, Adonisa czy Wenus górujących w pałacowych ogrodach. Jak cały zespół architektów i budowniczych z wielką dokładnością, powoli formuje kształt wyniosłej budowli, nadając jej barokowego wdzięku, wplatając rytm w kolumnady. Jak nieznany artysta delikatnym ruchem pędzla nadaje wdzięku zewnętrznym freskom. I pomyśleć, że widzę teraz to, co oni widzieli tyle lat temu. Niesamowite. Być tak blisko historii.
I stoi taka Kama. Przed Pałacem. I patrzy na dzieło nie do opisania, potężne i delikatne jednocześnie. Nie pierwszy raz je przecież widzi, a oczy jej się szklą, jest bliska płaczu. Smutek? Nie. To wzruszenie nad pięknem form i historii, których jej umysł nie jest w stanie pojąć.