Przedziurawiłam się. Tak zwyczajnie, jak może się przedziurawić dajmy na to skarpetka. Zupełnie nagle i bez ostrzeżenia, zdejmujesz buta i nagle bum! Dziurka. I niby domyślasz się przyczyny, bo buty obcierały cię już od jakiegoś czasu, a paznokcie przydałoby się obciąć. Ale wszystko trzymało się jakoś kupy, wisiało choćby na ostatniej niteczce, ale wisiało, więc żyłeś w przekonaniu, że jest okej, że jeszcze masz czas i karmiłeś się tą nadzieją w rosnącej bańce napięcia i przyszłego nieszczęścia. Ale skarpetki prędzej czy później się dziurawią, tak jak przedziurawiłam się ja. Tylko że we mnie zieje dziura na wylot. Nie ma nitki, którą dałoby się mnie zszyć. To dziura wychodząca poza 3 wymiary skarpety. Dziura w duszy zagubionego wędrowca, który za każdą nowo obraną ścieżkę, każdy krok w nieznane płaci cząstkami samego siebie.
Czy może to właśnie brak podróży i ciągłości zachwytów wywiercił mi w brzuchu tę dziurę?
Nie raz słyszałam, że podróże kształcą, że uszlachetniają ducha. Podróżujesz w miejsca, o których istnieniu nie śniłeś i spotykasz ludzi, których historie życia nie mieszczą się w Twoim polu widzenia świata. Więc je poszerzasz. Dostrzegasz coraz więcej, akceptujesz, rozumiesz, czujesz. Doceniasz. Uzupełniasz siebie.
A Bruno Catalano powiedział, że podróże go zniszczyły. Że od dziecka podróżując z portu do portu, w niezliczone miejsca, w których zostawiał części siebie, po czym ruszał w dalszą drogę, zgubił gdzieś sens swojego istnienia. Być może świat nas trochę pożera. Niszczy część rzeczy, które mamy w sobie. Z początku tak właśnie myślałam – że to on mnie zniszczył. Że całe to gadanie o podróżowaniu to jeden wielki bullshit, bo chodzenie po nieznanych ścieżkach wyczerpuje pod każdym względem, uświadamia tylko nieistotność twojego istnienia i wszelakiej maści wady tego świata, na które choć byś bardzo chciał, nie masz żadnego wpływu.
Byłam pewna, że to właśnie ta zepsuta rzeczywistość wywierciła mi w brzuchu dziurę, pozbawiła resztek nadziei, a z każdym krokiem jeszcze bardziej rozdzierała mnie na pół. Że tak jak rzeźby Catalana, ja też powoli znikam, z każdą nową podjętą podróżą jest mnie coraz mniej. A tego bólu nie słychać, nie ma fizycznej postaci, on chowa się gdzieś pod skórą, płynie w krwi i dzwoni w uszach. Tak właśnie boli dusza, jednocześnie deptana przez oczekiwania społeczeństwa i płacząca każdą krzywdą zadaną innym. A doświadczałam go za każdym zakrętem, w większości samą siebie wprowadzając w ciągłą spiralę niepokoju. Wszystko co zobaczyłam, wszystko co bolało ludzkość, bolało także mnie, każda łza wszechświata spływała po moim policzku. Dziwnie jest tak żyć. Trwać całemu, ale w kawałkach. Rozdzierać się przy każdym kroku. O pomoc wołać najcichszym krzykiem wszechświata.
I mimo wszystko wciąż nie potrafię żyć inaczej.
Teraz wiem, że to nie świat mnie zniszczył, ale jego brak. Że choć czasem boli jak cholera, że za chwilę wybuchnie głowa, to nie mogę żyć bez tego. Muszę wstać i zobaczyć wszystko na własne oczy, by potem móc wrócić do swej bezpiecznej przystani i przetrawić każdą łzę istnienia. Że to uczucie znikania, które towarzyszy mi w podróżach, nie oznacza, że za chwilę nie będzie mnie wcale. To tylko strach nadchodzącej zmiany. Boli, bo odrywają się ode mnie strupy po wszystkich ranach zadanych w przeszłości, bo otwieram się na to, co jest i przygotowuje się na to, co być może będzie. Nawet nie chcę ich trzymać na siłę. Blizny i tak zostaną ze mną na dłużej.
Przychodzi moment, w którym człowiek musi wytknąć nos trochę dalej niż sięgają granice jego własnego podwórka, by odświeżyć i uporządkować to, co poniewiera się beztrosko w głowie. Ja długo tkwię już w jednym miejscu, miejscu w które nie do końca pasuje. Przypominam sobie o tym, kiedy patrzę na rzeźbę van Gogha. Na otwarte morze idealnie wpisujące się w jego sylwetkę, miejsce starannie wybrane przez Catalana. To świat go wypełnia. Choć cały swój dorobek niesie w jednej walizce, to podróże dały mu to, co mógł w nią swobodnie włożyć. Każdy poznany człowiek, doświadczona emocja, zamieszkane miejsce. Tak otwiera się głowę.
I można pomyśleć, że Catalano przesadził narzekając na podróże, bo przecież wiódł beztroskie życie słuchając szeptów fal i odkrywając sekrety świata. A co jeśli z tych wszystkich portów, do których przybił, po prostu żaden nigdy nie był tą „bezpieczną przystanią”? Nie jest źle podróżować, ale trzeba wiedzieć, do czego się potem wraca. Gdzie jest to miejsce na ziemi, w którym pozwolę zagoić się ranom, zaakceptować zmiany, uspokoić galopujące myśli? Gdzie jest ktoś, kto otrze łzy, zaparzy herbatę, otuli ciszą? Teraz rozumiem już ból Catalana – nie mieć domu, to jak nie mieć samego siebie. Tego mu właśnie brakowało. Spokojnego miejsca, znajomych ludzi, nieporozrzucanych wspomnień, które przypominałyby mu, kim naprawdę jest.
I mnie też przechodzi czasem dreszcz na myśl o tym, że chwilami nie wiem, gdzie jest moje miejsce, jakbym nigdzie nie mogła już należeć. Choć wiem, że przede mną też jeszcze daleka droga, choć znam cenę każdego kroku, to idę dalej, z uniesioną głową, przed siebie. Ratuje mnie nadzieja, której nie zgubiłam jeszcze w tym zamieszaniu, nadzieja na miejsce, które będę mogła któregoś dnia nazwać swoim.
Spakowałam więc walizkę. Dawno tego nie robiłam, więc niektóre rzeczy leżą trochę krzywo. Strach przemieszał się z marzeniami. Moja ukochana koszulka z napisem „nadzieja” zaplamiła się wątpliwościami, które niechcący wylały się ze źle zakręconej butelki, a okruchy złości, frustracji i bezsilności walają się teraz w okolicy spokoju ducha i wewnętrznej radości, jak resztki zepsutych ciasteczek. Bez względu na układ i tak zabiorę je wszystkie. Być może znajdę po drodze innego zagubionego wędrowca, który odkrył już więcej sekretów wszechświata i pomoże mi zrobić porządek. Znaleźć miejsce, w którym przy odrobinie spokoju będę mogła poukładać wszystko od nowa. I wypełnić dziurę, zionącą otchłań pustki, którą niosę czasem w sobie.