Wczoraj był jeden z tych jeszcze ciepłych wrześniowych wieczorów, kiedy temperatura wciąż pozwala na przyjemne spacery po zmroku bez ryzyka odmrożenia czubka nosa i wszystkich innych części ciała. Mgła delikatnie rozpraszała światło lamp na ulicy i przyćmiewała księżyc, choć może to tylko moje zmęczone oczy płatały mi figle. O tak, nadszedł ten czas, kiedy ciało nie do końca nadąża za rozbieganym umysłem zmuszanym do ciągłego działania na wysokich obrotach, a reszta świata, jakby dla przeciwieństwa, wydaje się zasypiać, coraz wolniej istnieć, bo Lato osiągnęło już wszystko co mogło i teraz pokornie oddaje się w objęcia Jesieni. Choć już trzeci raz z rzędu wyszłam na wieczorny spacer z myślą, że to ta ostatnia przechadzka bez zmarzniętych dłoni, tym razem czułam, że na pewno tak będzie.
O tej porze roku zmienia się coś w człowieku. I właśnie coś zmieniło się we mnie.
Lubię ten moment, kiedy ulice są puste, bo prawie wszyscy poszli już spać, a ja dopiero ożywam, ucinając sobie długie pogawędki z Melancholią, Pustką i Samą Sobą. Jak co roku we wrześniu staramy się ustalić godziny przybycia, czas pobytu i intensywność kontaktów w okresie jesienno-zimowym, mimo że te wizyty i tak kończą się na spontanicznych wypadach pod kocyk z kubkiem gorącej herbaty i czekoladą. Samej Sobie mówię, żeby nigdzie się nie oddalała i starała się nie wpakować w żadne kłopoty, ale ona mnie nie słucha. Patrzę na nią, jak błądzi gdzieś myślami i choć wiem, że z niczego nie czerpie większej radości, również w tym roku zaprowadzi ją to w miejsce, z którego nie będzie wiedziała, jak wrócić.
Świat przez chwilę zrobił się przerażająco cichy. Poczułam, jak chłodny wietrzyk delikatnie muska moje policzki i wtedy wiedziałam już na pewno, że ostatni raz w tym roku wieczór pachnie słońcem. Nieznana przyszłość uderzyła mnie właśnie w twarz, przywracając umysłowi trzeźwość myślenia, która częściowo zanikła podczas letnich dni pełnych beztroski. Już niedługo znowu zacznie się czas, w którym ciężej będzie oddychać, wychodzenie spod kołdry będzie największym wyzwaniem dnia powszedniego, a sufit stanie się zdecydowanie ciekawszy od stosu książek na biurku. Nie będzie sensu się już dłużej opierać wyższej sile melancholii, bo przyjdzie Jesień – idealne wytłumaczenie na każdy beznadziejny dzień.
Znacie to uczucie? Ten spokój w sercu, który pojawia się nagle i rozchodzi powoli na całe ciało, na myśl o czymś, czego tak bardzo nam brakowało, a w końcu przychodzi. Poczułam spokój, którego tak rzadko doświadczam, bo to ten rodzaj harmonii wewnętrznej, harmonii ducha z ciałem, a ciała ze światem i przestraszyłam się bardziej, niż myślałam, że w ogóle mogę. Bo nawet jeśli nie ma lepszej pory roku od nieprzewidywalnego Lata, które jako jedyne znośni wszystkie moje pomysły i niespodziewaną energię, to jakaś cząstka mnie należy do Jesieni i z niecierpliwością czeka na październikowy stan zawahania, kiedy można będzie spokojnie spędzać godziny na patrzeniu w przestrzeń i popadaniu w głęboki smutek, który, nie wiedzieć czemu, bywa największym ukojeniem.
Choć zapewne wyglądałam, jakbym chodziła bez celu, doskonale wiedziałam, dokąd niosą mnie nogi. Szłam do przodu, przed siebie i w stronę przyszłości, zostawiając za sobą wszystko co dobre i złe, co miało miejsce i co nigdy się nie wydarzyło. Im dłużej szłam tym mocniej wiał wiatr, surowo przypominając mi, że łatwo nie będzie, bo nigdy nie jest, ale bez tego bardzo bym się nudziła. Choć nie do końca tego chciałam, nie było opcji powrotu, więc szłam dalej, jak co roku szepcząc sobie w duchu, że tym razem będzie dobrze, będzie lepiej. Nie próbowałam się temu opierać.
Kiedy wracałam do domu, latarnie odzyskały swoją ostrość, a światło księżyca nie było już zamglone. A moje oczy? Tak, były dzisiaj bardzo zmęczone. Ale dawno nie patrzyły w przyszłość z takim spokojem.