Noc? Ciężko powiedzieć. Bywa słodkim zbawieniem, bywa największą zmorą. Zdarza się, że pierwszą rzeczą, którą robię po otworzeniu oczu, jest odliczenie godzin do zmroku, ale równie często waham się wieczorem przed zgaszeniem lampki, bojąc się, że ciemność, zamiast dać mi odpocząć, wykończy jeszcze bardziej, przyciągając sny i myśli w swoim ulubionym kolorze. Czasem chcę, żeby przyszła szybko, szybciej niż zawsze, otuliła swym kojącym jak aksamit mrokiem i zabrała na te parę godzin do krainy spokoju, gdzie cisza opanowała już wszystko. Chce się schować, zatopić w jej objęciach gdzieś na granicy snu i jawy, by przez chwilę dryfować na skraju świadomości, między jednym a drugim. Zapomnieć i zapamiętać na nowo, zasnąć i obudzić się raz jeszcze. Inaczej.
Czasem łatwiej jest w ciemności. Nic nie widzisz, prawdopodobnie też nie słyszysz, więc skupiasz się tylko i wyłącznie na tym, co masz w środku, na sobie, swoich lękach, marzeniach i radościach. Nikt cię nie widzi, nie ma kto się śmiać, użalać, pytać, co się stało. Ty siebie nie widzisz, więc wszystkie straszne, krępujące czy nieprzyjemne sytuacje, które noc jakimś cudem wyciąga zawsze na zewnątrz z głębin twojego umysłu, nie są takie złe i nawet nie masz do siebie żalu, kiedy rozpatrując je już po raz setny, jakaś cicha łezka spłynie ci po policzku.
I pomyśleć, że kiedyś bałam się ciemności.
Tak, pamiętam, że jako mała dziewczynka zaraz po wyłączeniu światła, z bijącym sercem i co sił w małych nóżkach biegłam do najbliższego oświetlonego pomieszczenia, uciekając od wszystkiego, co (jak myślałam) kryło się w mroku mojego pokoju. Potem bezpieczna już w kręgu światła, uśmiechałam się zadowolona z faktu, że po raz kolejny nie dałam się złapać strasznym potworom, od których znowu okazałam się sprytniejsza. Ha, nigdy nie zdołały mnie schwytać!
Tak, kiedyś bałam się ciemności.
Do momentu aż ciekawość przezwyciężyła strach, a mała dziewczynka powoli dorastała i spragniona wrażeń zaczęła oswajać potwory żyjące w mroku, chcąc żyć w zgodzie z nimi i samą sobą. One jednak zmieniały się razem z nią i z bezimiennych, wykreowanych w wyobraźni puchatych stworów o wielkich oczach i ostrych zębach, powoli przemieniały się w bezkształtne cienie chodzące za nią krok w krok. W dzień dało się je znieść. Drażniły szczególnie w nocy, swoim wyciem i narzekaniem nie pozwalając ani przez chwilę spać spokojnie.
Z całej masy mniejszych skubańców, które w ciągu doby znikają i pojawiają się na przemian, mogę wyróżnić piątkę typowych, najgorszych, największych, cholernych złośników.
Strach- często niewyjaśniony, kapryśny, przychodzi bez powodu i cyka się małych rzeczy (nawet własnego cienia, którego nie miał), z innymi kontaktu nie utrzymuje, no cóż, bo się boi.
Stres- przyjaciel Stracha. Zazwyczaj nierozłączni, pojawiają się razem, jednak stres ma w sobie odrobinkę odwagi i optymizmu. No, chyba że Strach dostaje szału, wtedy nie mogą się pozbierać.
Smutek- ziomek trochę na uboczu. Zawsze wini siebie za wszystko i nosi te swoje rozbite, szare okulary. Najbardziej lubi wzdychać. Echhhh.
Złość- ho, ho, twarda sztuka! Do tej pory nie nauczył się nad sobą panować, co często skutkuje nieprzewidzianą zmianą bieżącej sytuacji i nieprzyjemnymi słowami (twierdzi, że połknął kiedyś słownik wulgaryzmów).
Jest też Pustka. Spokojna, zazwyczaj za wiele nie mówi, ale jest. Zawsze.
Bywają dni kiedy gramy wszyscy razem w karty, a gdy już cały świat zaśnie, urządzamy sobie głębokie pogaduszki o polityce, życiu i wyjeździe w Bieszczady.
Zdarza się też, że po prostu ich nie ma, że Strach, Stres, Smutek i Złość zabierają wszystkie inne bachory gdzieś daleko i jakby nigdy nic znikają. Tylko Pustka nigdy nie wyjeżdża. Siedzi i patrzy się beznamiętnie, jakby ktoś przywiązał ją do mnie sznurkiem, jest zawsze gdzieś obok, kiedy reszta ucieka. Nie czuję wtedy nic, totalnie nic, co, wierzcie mi, straszniejsze jest od wszystkiego.
Nie jestem jej za to wdzięczna.
Prawda jest taka, że one wszystkie zawsze gdzieś przy nas są. Każdy je ma, swoje, własne. Siedzą i nękają, męczą i ślęczą, gadają głupoty albo dla odmiany udają, że zapomniały języka. Możesz się bać-każdy się w każdym stopniu ich boi (wredne są, naprawdę). Najważniejsze, by nie pozwolić temu przekształcić się w paraliżujące przerażenie, które odbiera możliwość działania i chęci życia. Te potwory są częścią nas, ale tylko ten, kto nauczy się z nimi żyć i zamiast uciekać, zaakceptuje- ten osiągnie spokój i równowagę, tak trudną do osiągnięcia, a tak bardzo nam potrzebną.
Kiedy człowiek nauczy się kochać noc, wtedy dzień staje się łatwiejszy. Pffff, co ja mówię- życie staje się łatwiejsze! Przyjaźń z tą całą wkurzającą ekipą potworów uczy czegoś bardzo ważnego: optymizmu. Radzenia sobie w złych sytuacjach. To kochanie samego siebie, swoich wad i słabości, które (niespodzianka!) ma każdy z nas.
W życiu człowieka noc i dzień, dobro i zło, radość i smutek przewijają się bez końca. Zdarza się, że dzień wcale nie jest jaśniejszy niż noc. Że noc swoją ciemnością całkowicie zaburzyła piękno dnia, a potwory są z nami 24/7. I czasem jest ciężko, tak. Czasem jest ciemno cały czas.
A czasem noce przychodzą piękne, jakby jaśniejsze od wszystkich. Noce gwiaździste, ze srebrnym księżycem, czyste, głębokie i delikatne. Noce, które pomagają odnaleźć urok nawet w najciemniejszym odcieniu czerni (i wtedy można z potworkami rozprawiać o życiu w kosmosie!).
Ja już nauczyłam się kochać noc. A ty?