Jako że zawsze w okresie jesienno-zimowym dopada mnie jakieś małe cholerstwo, w tym roku tradycji też musiało stać się zadość! Takim sposobem kaszląca, zatkana i z chrypą nie pozwalającą normalnie się wysłowić, zostałam w domu. No ok, niby ma to jakieś swoje zalety: nie idziesz do szkoły, śniadanie możesz zjeść na obiad, oglądając nie-wiadomo-który z kolei odcinek swojego ulubionego serialu na Netflixie. Szczerze, to nie do końca za tym przepadam. Nie lubię tej pustki w domu, braku konkretnej roboty i punktu skupienia myśli, które wędrują z tematu na temat i rozważają rzeczy, o których tak bardzo chciałam już nie pamiętać. Siadam wtedy na fotelu i gapiąc się w jeden punkt przez czas totalnie nieokreślony, myślę. I nie potrafię nic z tym zrobić. Szczególnie w takie dni jak ten, kiedy oprócz gardła, boli mnie też coś w środku. Mówię wam, widok rodem jak z obrazu Kirchnera.
Tyle że ja nie mam kota.
Wiecie, naprawdę nie lubię wracać do starych przykrych spraw. Do tych nowszych zresztą też. Zbyt dużo czasu zajmuje mi wbicie sobie do głowy niektórych kwestii i rozwiązań, a ciągłe powtarzanie „Nic się nie stało”, „Pogódź się z tym”, „Nic nie zmienisz”, „Dobrze zrobiłaś, że wszystko powiedziałaś wprost”, po jakimś czasie jest po prostu denerwujące w stopniu aghhhrrr (tragicznym). I zazwyczaj dokładnie w momencie, kiedy już osiągam dostateczny poziom wewnętrznej równowagi i czuję się spokojna niczym tybetański mnich po X latach medytacji, nagle BUM BUM nie ma tak łatwo. I każdą sprawę, tak dawno uznaną już za zakończoną, rozwalam jeszcze raz. Takie trochę błędne koło, jak u Malczewskiego. Ja nie wiem, podświadomie chce być zdenerwowana, czy jak?
Siedzę więc na moim fotelu wkurzona, smutna i rozbawiona własnym postępowaniem jednocześnie. Nachodzi mnie refleksja nad naturą ludzkiego umysłu – mówią, że do przyszłości nie wolno wracać. Co było, to było, minęło, nie wróci. Ot, taka myśl z pogranicza psychologii i skrajnej filozofii, czyli nic nowego, klasyka podczas picia herbaty.
Może było. Może minęło. Ale kochani, spokojnie, wróci!
Zawsze wraca. Życie z jakiegoś powodu nie pozwala zapomnieć niektórych rzeczy.
Ale może nie pozwala zapomnieć tylko tych, z których nie wyciągnęliśmy jeszcze odpowiedniej lekcji. Chce pokazać, że tylko kiedy całkowicie pogodzisz się ze swoją przeszłością, będziesz mógł spokojnie dalej iść do przodu. Nie ważne, że udało ci się odsunąć myśli na dalszy plan, zamazać, odrzucić, ukryć. Nie zrobiłeś co trzeba? Sorcia, będzie cię to dręczyć.
Nie mówię, że łatwo pogodzić się z przeszłością, przyszłością, teraźniejszością… i w sumie czymkolwiek, ale da się. Szczególnie kiedy podejdzie się do tego trochę inaczej. Boli mnie to teraz, boli, ale wiem, że tak jak wszystko inne, to też minie. I wiem, że wszystko to, co kiedyś zrobiłam, doprowadziło mnie do momentu, w którym jestem dzisiaj. W którym mam szczęśliwą rodzinę, dach nad głową, prawdziwego przyjaciela, cele i marzenia. Jestem taka, a nie inna, osiągnęłam więcej, niż sobie zasłużyłam i ciągle mogę iść do przodu. Moja przeszłość jest częścią mnie, nie mogę o niej zapomnieć. Ważne, żeby załatwić wszystko do końca. Pamiętać, ale nie wracać. Jutro przecież przyjdzie nowy dzień.
I zasypiam z taką myślą na moim fotelu, delikatnie uśmiechając się pod nosem, ze wzrokiem utkwionym w „Marcelli” Kirchnera. I zastanawiam się, czy ją czasem też męczyły takie myśli.
Bo myślenie jest bardzo męczące.