Mieliście kiedyś takie wrażenie jakby dopadła was mała depresja? A może znacie kogoś, kto rzeczywiście się z nią zmaga? Myślę, że większość z Was miała choć raz takie wrażenie, że świat się po prostu zawalił – nagle znikło całe szczęście, uciekły kolory… Sama przyznam, że potrafię się załamać, kiedy coś – na czym mi bardzo zależało – nie wyjdzie.
Zdarzają się i momenty, w których smutek dopada mnie bez wyraźnego powodu. Różnie staram się wtedy sobie z tym poradzić – sięgam po dobrą książkę, włączam ulubiona piosenkę, robię sobie gorącą herbatę. Niektórym łatwiej jest, gdy swoje uczucia przeleją na papier – napiszą coś lub narysują. Takim typem osoby był Zdzisław Beksiński – wybitny polski artysta XX wieku.
O Beksińskim można by było mówić i mówić bez końca. Znany jest ze swoich obrazów przedstawiających naprawdę dramatyczne sceny. One jednak inspirują, wywierają wielkie emocje, dają do myślenia. Są to piękne i niesamowicie poruszające obrazy. Wątpię jednak czy ktokolwiek z nas chciałby powiesić choć jeden z nich na ścianie u siebie w pokoju. Pełne niezwykłej precyzji i mistrzowskiej gry światła i cienia wywierają ogromne wrażenie. Po prostu nie da się obok nich przejść obojętnie. Ludzie często zastanawiają się dlaczego nie namalował ani jednego obrazu z jakimś weselszym motywem. A on miał swoje jasne powody do malowania tego typu obrazów – w ten sposób łatwiej było mu pogodzić się ze wszystkim co go w życiu spotkało.
Ten wybitny artysta urodził się w czasach wojny, a ten okres chyba każdemu kojarzy się ze smutkiem. Wychowany w czasach wielkiej żałoby, cały czas mieszkał w Sanoku. Potem razem z żoną i synem przeniósł się do Warszawy. Lata 90′ były dla niego ciężkim okresem – najpierw zmarła jego ukochana żona, a rok później w Wigilię Bożego Narodzenia, znalazł ciało swojego syna, który popełnił samobójstwo. Po tych wydarzeniach Beksiński już nigdy nie wrócił w pełni do siebie. Miały one bardzo duże znaczenie i wpływ na jego twórczość.
„Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć.” – tak mawiał Beksiński.
Wbrew pozorom bardzo kochał on życie, a śmierci wręcz panicznie się obawiał. Popadł w pewien rodzaj depresji – strasznie bał się umierać, bał się bólu, który go czeka. A sztuka była właśnie jego jedynym ratunkiem. Przenoszenie swoich myśli na papier było najlepszym sposobem pozbycia się ich z głowy. Nigdy też nie komentował ani nie nadawał tytułów swoim obrazom. Uważał je za swoją własną wizję świata. Malował to, co czuł i nie bardzo przejmował się tym co przedstawiają.
Charakterystyczna dla jego twórczości jest rozmowa, jaką przeprowadził z jednym z przyjaciół:
– Co teraz robisz?
– Maluję.
– Ale co malujesz?
– Nie wiem, to się okaże, kiedy skończę…
W 2005 roku Zdzisław Beksiński został zamordowany przez syna jednego ze swoich współpracowników.
Około dwa miesiące temu widziałam jego prace w galerii w Częstochowie. Nie miałam akurat zbyt wiele czasu, gdyż spieszyłam się na pociąg, ale i tak wywarły one na mnie większe wrażenie niż mogłabym się spodziewać. Jeśli kiedykolwiek mielibyście szansę zobaczyć jego prace, to na pewno warto. Skoro on poradził sobie ze smutkiem malując, może Wy też byście spróbowali? Może ktoś z Was, tak samo jak on, stanie się wielkim artystą współczesnej sztuki!
Zajrzyj bo warto: