Wracałam dziś ze szkoły, można powiedzieć, dosyć okrężną drogą. Konkretniej rzecz biorąc, trwająca zazwyczaj 30 min max podróż, przekształciła się w prawie dwie godziny krążenia, wleczenia się i zbierania ładnych liści w parku. Szkoda mi było przepuścić okazję przechadzki w świetle zachodzącego, jesiennego już słońca, kiedy temperatura jest na tyle przystępna, że moje wiecznie zimne rączki nie dają o sobie znać. I, och, te cudowne kolory. Zapewne dziwnie musiała wyglądać dziewczyna z pęczkiem pięknych liści w ręku, kieszeniami pełnymi żołędzi i uwalonymi błotem butami, łażąca każdą możliwą ścieżką, której od czasu do czasu łza spływała po policzku.
Widzieliście dziś kogoś takiego?
Mogliby mi płacić za chodzenie, naprawdę. Uwielbiam spacerować, wlec się alejkami, truchtać, biegać, dreptać, łazić. Szczególnie w pogodne jesienne wieczorki, kiedy powietrze pachnie jeszcze ciepłem, a słońce wydobywa najpiękniejsze kolory z coraz bardziej barwnych liści. Poza tym odkryłam, że im szybciej chodzę, tym mniej myślę o codziennych pierdołach. Mówię wam genialne. Z każdej takiej wycieczki przynoszę w zamian inne, jednak bardziej ambitne i warte uwagi obserwacje. Polecam, doprawdy.
A wniosek z dzisiejszej przechadzki?
Na jesień wszystko się wali. Dosyć ponura definicja, jak na optymistkę taką, jak ja, ale najbardziej trafna, jakby na to nie patrzeć.
Weźmy chociażby liście. Nie smutno wam czasem patrzeć, jak spadają na ziemię, już brunatne i pozbawione dawnego uroku? Mimo że mogę je zebrać i postawić w pokoju (pasują idealnie do żółtych ścian <3), to ogarnia mnie jakaś melancholia na myśl o tym niekończącym się systemie „rozkwitnąć- dorosnąć- spaść”, tak dobrze ilustrującym nasze ulotne życie. Musimy dosłownie i w przenośni „spadać” z tego świata, zanim zorientujemy się, że w końcu dorośliśmy.
Mogę śmiało powiedzieć, że kiedy wiosna kojarzy się z nowym życiem, początkiem, optymizmem i powszechnym przekonaniem, że właśnie wtedy najwięcej ludzi się zakochuje, to jesień da się okrzyknąć całkowitym przeciwieństwem. Wszyscy chodzą zmuuleeeniii, każdy najchętniej nie ruszałby się z łóżka, a krótsze dni wcale nikomu nie pomagają (ani trochę). Nie wiem jak to działa, ale strasznie wpływa na ludzi, ich zachowania i zawsze kojarzyło mi się z ostrzeżeniem pojawiającym się w połowie września w głowie: PRZYGOTUJ SIĘ NA TOTALNĄ ZAŁAMKĘ. Dzięki mózgu, serio.
Dlatego chodzę jesienią, chodzę dużo i długo, z pudełkiem chusteczek w plecaku, żeby pomyśleć i zapomnieć jednocześnie. Odsapnąć, bo nic nie idzie po mojej myśli, bo roboty mam więcej niż mi się w tym okresie chcę wykonać. Bo nie rozumiem ludzi, nie wiem co chcę, czuję, co mam mówić, robić, w którą stronę iść. Żeby zapomnieć na chwilę, zauroczyć się kolorami i ostatnimi ciepłymi promieniami słonka, nacieszyć się samym zbieraniem żołędzi. I przypomnieć samej sobie, że każdy koniec będzie nowym początkiem, nie ważne którą drogę wybiorę.
Oj jesień, jesień. Jak ty to robisz, że uwielbiam cię i nienawidzę jednocześnie?