-Czy ty wiesz w ogóle, w którym miejscu teraz jesteśmy?
-Ależ oczywiście. Nie trudno zauważyć, że gdzieś w Luwrze.
-Od 20 minut próbujemy trafić do Mona Lisy!
-Bo ta mapka jest jakaś niezorganizowana! Pokazuje, że już dawno powinien być skręt, a nie ma!
-Może po prostu nie umiesz patrzeć, to jest najlepiej oznakowany obraz w całym muzeum!
-W takim razie dlaczego jeszcze jej nie znalazłyśmy?
-Trzeba było patrzeć uważn…
-Patrz! Jest! Oto Mona Lisa!
-Co? Gdzie? Ja tu tylko widzę tłum ludzi!
-To jest najlepszy dowód na to, że trafiłyśmy w dobre miejsce.
Źródło ekscytacji, jaką wywołuje Mona Lisa, jest równie tajemnicze, jak obraz sam w sobie. Szczerze mówiąc, jest to jedno z najbardziej irytujących znanych dzieł – ze względu na swoją nie do końca uzasadnioną sławę i możliwość przyjrzenia się z bliska jedynie bardzo dobrą lornetką.
Jadąc do Paryża, większość ludzi stawia sobie na celu wjazd na wieżę Eiffel i zobaczenie Mona Lisy. To takie klasyczne „must see” każdego podróżnika, miłośnika sztuki, ale chyba też zwykłego turysty. Czemu? A żeby to ktoś wiedział! Są rzeczy zachowane w pamięci ludzi i ich różnych zwyczajach, nakazujące koniecznie zobaczyć z bliska cudowne dzieło sztuki, mimo że większość tłoczących się pod obrazem zwiedzających, nie ma pojęcia dlaczego właściwie chce mieć zdjęcie z panią Giocondo. No ale jak to tak można! Pojechać do Paryża i nie zrobić foci przy największym dziele sztuki ever!?!?
Cała sława i wielkie zamieszanie wokół Mony Lisy zaczyna się już w momencie jej malowania. Vinci chcąc uniknąć melancholii, której tak bardzo w innych portretach nie lubił, podczas pracy nad dziełem sprowadzał do swojej pracowni ludzi różnych zdolności. Zawsze ktoś grał i śpiewał, ktoś opowiadał Lisie kawały. Mimo że portret był zamówieniem, Leo z niewiadomych powodów zostawił go dla siebie, nigdy nikomu nie sprzedał, poprawiał nawet w podróży, gdy tylko warunki były co najmniej znośne. Po jego śmierci portret wędrował z rąk do rąk, od króla do króla, aż w XIX wieku skończył w paryskim Luwrze, gdzie odkryli go na nowo francuscy znawcy.
Mona Lisa dla każdego była kimś innym: odważną kobietą z uśmiechem Sfinksa, ideałem, wzorem piękna, autoportretem Vinciego, uosobieniem jego matki. Futuryści mieli ochotę ją spalić, Duchamp dorysował wąsy. Potem portret stał się sensacją, padając ofiarą „kradzieży wszechczasów” i po trzech latach nieobecności wrócił na swoje honorowe miejsce w największym muzeum świata. Ot, cała historia.
Szczerze mówiąc, nie wiem, o czym myślałam, błądząc po wielkich salach Luwru w poszukiwaniu Mona Lisy. Oczekiwałam, że wprawi mnie w wielki zachwyt, poczuję emocje, których nie jest w stanie wywołać żadna reprodukcja. Wiedziałam, że duża to ona nie jest (niecałe 80 na 50 cm), ale liczyłam na to, że będę mogła choć trochę bliżej przyjrzeć się fenomenowi jej wykonania, któremu nikt nie może się nadziwić.
Jeśli ktoś z was ma nadzieję (tak samo jak miałam ją ja), że jadąc do Luwru i stając przed Mona Lisą, zdoła bliżej przyjrzeć się jej wykonaniu i zgłębić tajemnicę niebiańskiego uśmiechu, to z góry ostrzegam- lepiej się nie nastawiajcie. Po wizycie w muzeum pozostaje straszny niedosyt, a cały czar pryska w momencie wejścia. Najpierw nie widzisz nic, oprócz duuużej ilości rąk wznoszących telefony ku górze, aby zrobić jak najlepsze zdjęcia. Potem dostrzegasz ją, jak wisi sobie spokojnie po środku wielkiej sali, chroniona barierką, pancerną szybą, werniksem nie zdejmowanym od ponad 200 lat i zirytowanymi odrobinę zachowaniem turystów dwoma strażnikami. Podejdziecie na odległość trzech metrów, jeśli szczęście wam dopisze, to cykniecie fotkę bez żadnego Chińczyka w tle (bez urazy, ale w Luwrze można ich spotkać na każdym kroku). Inne obrazy w sali zdają się w ogóle nie istnieć- nawet 160 razy większe, monumentalne „Wesele w kanie” Veronesego wiszące na przeciwko Królowej, nie robi na nikim wrażenia. Wygląda raczej jak tapeta w pokoju Wielkiej Mona Lisy. A ona wisi sobie i znudzona patrzy na bezmyślnie przepychających się ludzi.
To dopiero sukces życia! Nic nie robisz, niczego wielkiego nie dokonujesz, nikt nie wie, kim dokładnie byłaś, ale cały świat o tobie słyszał i w dodatku chce mieć z tobą zdjęcie! Ciekawe jak zareagowałaby Lisa, gdyby wiedziała, że za 500 lat wszyscy będą o niej mówić.
Sława, która stała się udziałem tego pozornie zwykłego portretu to dla niego niekonieczne błogosławieństwo. Tak często widzimy go w… sumie wszędzie, że nie potrafimy spojrzeć świeżym okiem, zapominając o wszystkich teoriach i domysłach. Warto jednak spróbować zapomnieć o tym, co wiemy (albo wydaje nam się, że wiemy) i spojrzeć na nią tak, jakbyśmy robili to po raz pierwszy.
Fenomen Mona Lisy leży w mistrzowskiej ręce i wielkiej wiedzy Leonarda, sposobie w jaki pozostawił odbiorcy wolną wolę. Malarze od wieków zastanawiali się, co zrobić, żeby postaci na obrazach, nie były tylko sztywnymi, wyrwanymi z rzeczywistości posągami. Patrząc na portrety różnych mistrzów, wydaje się, że tylko Vinci odkrył wielką tajemnicę portretów- odbiorca musi mieć pole do domysłów, a najlepiej wykorzystać do tego sfumato: technikę niewyraźnego konturu i stonowanych kolorów.
Każdy kto choć raz próbował namalować portret wie, że wyraz twarzy i wszystkie emocje opierają się na kącikach oczu i ust- te miejsca u Mona Lisy są najbardziej rozmazane! Jeśli bardziej się przyjrzymy to możemy też zauważyć, że dwie części obrazu do siebie nie pasują, a najlepiej widać to w pejzażu w tle: horyzont po lewej stronie leży niżej niż po prawej. Przez to zmienia się twarz i postawa Lisy w zależności od tego, od której strony patrzysz. Na takie śmiałe odstępstwo od natury mógł sobie pozwolić tylko tak wielki mistrz jak Leonardo, który dokładnie wiedział jak daleko może się posunąć, aby stworzyć tak genialną iluzję optyczną.
Dzięki tym wszystkim trikom, które wyszły spod jego zaczarowanego pędzla, Mona Lisa zawsze wygląda tak, jak podświadomie tego chcemy. Kiedy jestem zła, wydaje mi się, że Lisa też. Kiedy mam dobry humor, ona melancholijnie się do mnie uśmiecha. Wydaje się, że zaraz zacznie płakać, kiedy patrzę na nią ze smutkiem na twarzy. Jest dumna, kiedy zrobię coś dobrze. Czasem ze mnie drwi. Piorunuje wzrokiem. Czasem tak denerwuje, że nie mogę na nią patrzeć. Sposób w jaki ją widzę, zawsze odpowiada temu, co czuję. Dzięki temu ją lubię. Pomaga mi rozszyfrować emocje, których sama tak często nie mogę zrozumieć.